11 cze 2011

" W poszukiwaniu legendy " - relacja z morskiej majówki 2011.

       W gdańskiej marinie 29 kwietnia około godziny 16.00 spotkały się załogi dwóch jachtów. Przyjechali różnych stron Polski, aby przez 9 dni znosić trudy morskiej włóczęgi. Rejs zorganizowany w porozumieniu z Sekcją Żeglarską Politechniki Gdańskiej był okazją do zdobycia stażu morskiego oraz odwiedzenia ciekawych miejsc nad wodami Bałtyku. Planowana trasa to: Gotlandia, Liepaja, Klajpeda, Hel i Gdańsk. Płyniemy na 2xDufour Aprage (s/y Panacee i s/y Lady Octet), długość – 9,25 m.


   
   

       Zaczynamy. Popołudnie poświęcone na zakupy, ostatnie przymiarki, poprawki
i ustalenie trasy biorąc pod uwagę warunki meteo. I zaczęło się licytowanie z Neptunem. Prognozy głosiły, że powieje godnie, że człowiek kropli deszczu nie ujrzy. Wszystko jak
w bajce, ale nie… Przecież każdy wie, że jak w żeglarstwie wszystko idzie zgodnie
z planem to musi to być fenomenalne szczęście i w zasadzie coś jest nie tak. Problem tkwił tu: wiatr z N do NE. Przypomnę tylko, że w planach była Gotlandia, Łotwa i Litwa.
I jak niby miałoby się to wydarzyć z tymi kierunkami wiatrów? Konsensus na najbliższe godziny był taki: dopłyniemy na Hel, zdobędziemy nową prognozę i pomyślimy.
            
           Kilka godzin snu i nagle z planowanej na wypłynięcie godziny 04.00 zrobiła się 07.00. O tej właśnie godzinie rzuciliśmy cumy żegnając się z gdańską starówką. Na Zatoce Gdańskiej niebo w niezmąconym błękicie, wiatr 5-6B, tyle tylko, że „w mordę”. Przy tym kierunku wiatru na gdańskim bajorze tworzy się spora fala, a więc do Helu Neptun zdążył przyjąć należyte mu pokłony. Po kilku godzinach halsówki jesteśmy na miejscu. W zasadzie odcinek Gdańsk-Hel był etapem testowym dla naszych jachtów, dla których to był pierwszy w tym sezonie rejs. S/Y Lady Octet pod żaglami zachowywała się jak zwykle świetnie. Takielunek bez zastrzeżeń, wszystko gra i trzeszczy jak należy.


Dopływając do Helu w dalszym ciągu mieliśmy nadzieję, że pogoda spłata figla meteorologom, a nam zrobi niespodziankę i powieję w końcu z korzystnego dla naszych planów kierunku. Taa… Powieje…. IMiGW, którego to prognozy były w bosmanacie przepowiada: nie dość, że z N, NE to jeszcze straszy sztormem do 9B (rzadko się zdarza, że nie straszą). No to ładnie… Załogi jeszcze nie wiedzą, natomiast ja z Szymonem już wiemy doskonale, co się święci. Przy odrobinie nieszczęścia jeden z dwóch na polskim wybrzeżu portów na „K” (dla niewtajemniczonych to taki port w mieście, obok którego leżą wspaniałe wydmy). Decyzja podjęta, płyniemy na zachód. Nowa destynacja to Bornholm z ewentualnością późniejszego przeskoczenia do Karlskrony lub dalej do Kalmarsundu.


         W niedziele po południu, prowadząc jak na wagabundów przystało niespieszny tryb życia, wypływamy z Helu. Wieje godnie, za helskim cyplem wiatr porywisty. Regularnie ponad 6B, a fala wynosząc nas na swoje szczyty zmienia nam powoli umiejscowienia żołądków. Odpowiednio zarefowani nie schodzimy z prędkością poniżej 6.5 kn. Osiągając przy zjeździe z fali rekordowe 8 kn. Zabawa pierwszorzędna jak na początek rejsu, humory dopisują. Po kilku godzinach tego „latania” Neptun ponownie upominał się o swoją daninę.
      Mając na uwadze morale naszych załóg podejmujemy decyzję o wejściu do Łeby. Nie bez przygód oczywiście. Zawiódł akumulator rozruchowy silnika i unosząc się honorem zadecydował o zerwaniu współpracy. Decyzja natychmiastowa, kurs na morze jak najdalej od tych łebskich plaż i rozpoczęcie prac naprawczych. Paweł (motorzysta L/Octet’a) oraz Kamil (pierwszy elektryk okrętu, a przy tym złota rączka) zabrali się za robotę i uratowali nas od całonocnego bujania się w rejonie pławy ŁEBA. Otrzymując zgodę Kapitanatu Portu w Łebie wpływamy do kanału uprawiając wspaniały surfing na łebskim przyboju. Około 01.00 stoimy już zacumowani w marinie. Kolacja (śniadanie?), kąpiele i upragniony sen.
W poniedziałkowe popołudnie decydujemy się wybrać do Słowińskiego Parku Narodowego.





     Wspaniała wycieczka i pokonane pieszo około 15 km. Takie to żeglarstwo… Po powrocie do mariny idziemy z Szymonem i Jankiem zobaczyć na główki portu czy czasami głowy nie urywa. Okazuje się, że wiatr lekko osłabł, wieje teraz 4-5 B z NE, a sytuacja na wejściu jest do zaakceptowania. Przybój się zmniejszył i naszymi 18 konnymi maszynami bez problemu wyjdziemy na głębszą wodę. Generalnie warunki idealne do zdobycia Bornholmu. Jaki port? Pada decyzja, że w Gudhjem będzie najprzyjemniej.

Z Łeby wychodzimy w końcu około północy. Do 04.00 na wachcie jestem z Pawłem. Prowadzimy zacięte, nocne regaty z s/y Panacee (oni chyba nie do końca wiedzieli, że się z nimi ścigamy). Po jakimś czasie udaje się wyjść na prowadzenie, jeszcze około 2h widzimy nawzajem swoje światła burtowe, później zaprzyjaźniona ekipa dostrzega już tylko nasze rufowe. Żeby nie było zbyt łatwo to podczas tych emocjonujących (przede wszystkim dla mnie i Pawła) regat jakiś pędzący w naszym kierunku prom wymusił na nas zwrot i generalnie nasze końcowe miejsce było przez chwilę niepewne. Do Gudhjem dopływamy po 22 godzinach żeglugi, spowolnieni nieco trzy godzinną flautą jakieś 25 Mm przed Bornholmem. Z dziennika okrętowego wynika, że po drodze zamiast foka marszowego na maszt wjechała genua.




 

Gudhjem posiada wyryty w skale port, który robi niesamowite wrażenie, nawet jeśli wpływa się tam już nie pierwszy raz. Wiedzieliśmy z poprzednich pobytów w tym miejscu ,że wejście do portu z morza jest możliwe tylko przy łagodnej pogodzie ze względu na przybrzeżne skałki, które potrafią w główkach wytworzyć niezłą kipiel. Warunki meteorologiczne były akceptowalne, tak więc był to nasz pierwszy zagraniczny port w tym rejsie. Kilkanaście minut po zacumowaniu dołączyła do nas ekipa Szymona z s/y Panacee. 







        Klar portowy, kolacja, kąpiel i pierwsza integracja tych co nie byli jeszcze aż tak zmęczeni trudami żeglugi. Spotkanie rozśpiewane, na którym to wraz z Jankiem i Polą po jakimś bliżej nieokreślonym czasie zauważyliśmy, że w dalszym ciągu śpiewamy, nie będąc tego do końca świadomym, te same piosenki (zwrotki) po kilka razy. Nasunął się następujący wniosek: spotkanie szantowe czas zakończyć. Nazajutrz dochodziły mnie jakieś informacje odnośnie propozycji wykonania usługi grzania stóp Poli przez jednego 
z członków załogi s/y Panacee. Jak to się zakończyło???
            
         Pola chyba zrezygnowała i po śniadaniu wszyscy poszliśmy rozgrzewać stopy spacerem po Gudhjem. Miasteczko jest niezwykle urocze i podobno to właśnie miejsce upodobali sobie do odpoczynku duńscy artyści. Następnie obie załogi rozdzieliły się i ludzie z s/y Panacee zabierając naszego Magistra spacerowali jeszcze chwilę kierując się podświadomie po zakup pysznych, duńskich lodów. S/y Lady Octet postanowił skosztować duńskiego, szwedzkiego bufetu rybnego. Stół na którym stały te pyszności został zrobiony
z odrestaurowanej łodzi rybackiej. Karmiono nas tam w nieskończoność tego popołudnia kilkunastoma rodzajami ryb przyrządzanych na różne sposoby. Michał, Monika oraz Kamil rozkoszowali się tymi pysznościami. Natomiast ja wspólnie z Pawłem jako konserwatyści postanowiliśmy w stylu polskim zjeść ciepły posiłek, który okazał się być „brytyjską hańbą narodową” zwaną fish and chips.

Nakarmieni o 16.00 oddaliśmy cumy w tym skalistym porcie i obraliśmy kurs na Christianso. Przy cudownej pogodzie i jednym z najcieplejszych dni podczas całego rejsu pruliśmy baksztagiem nie zwalniając poniżej 5 kn.  Przelot na Christianso nie był długi,a piękną aurę wykorzystaliśmy do sesji fotograficznej w stylu „yacht to yacht”.







                    


  




Na Christianso zacumowaliśmy w tratwę z s/y Panacee. Jak można się było spodziewać o tej porze roku w tym szczególnym miejscu można spotkać raczej (tylko?) samych polskich żeglarzy. Nie jestem do końca pewien, ale chyba ze względu na temperaturę.Bo przecież nie od dziś wiadomo z geografii, że Niemcy czy Szwedzi to kraj porywczych i temperamentnych południowców i w tych szerokościach nie bywają poza lipcem i sierpniem (oczywiście Ci najtwardsi i zaprawieni w bojach, pływający po lodach środkowego Bałtyku).



      
  




Wracając do wyspy, a nawet do całego archipelagu o nazwie Ertholmene, który znajduje się pod rządami duńskiego ministerstwa obrony, to warto wspomnieć, że samo Christianso ma 700m długości i 400 m szerokości. Wyspa ta jest największą wyspą archipelagu (zdarza się, że w literaturze cały archipelag przyjmuję nazwę Christianso) i połączona jest z drugą mniejszą Fredrikso zwodzoną kładką, pod którą znajduje się pas wody tworzący naturalny port. Wyspa  ma burzliwą historię, a dociekliwych odsyłam TU.


Ze względu na nadchodzący zmrok i bezsens zwiedzania wyspy nocą udaliśmy się na bliźniaczy jacht, by pod osłoną nocy zorganizować balet wszechczasów. W skrócie: dwie załogi na 3 m² - było gorąco nie tylko w przenośni. Śpiewnik poszedł w ruch. Rudin, który dopiero od 5 lat mieszka w Polsce popisał się wspaniałym wykonaniem „Emeryta”. Ja natomiast wspólnie z Jankiem nie byliśmy do końca przekonani czy to ten sam śpiewnik co dnia poprzedniego. Pomimo duchoty w mesie, nie wychodziliśmy zbyt często na zewnątrz, przyjmując postawę defensywną przed siłami nadprzyrodzonymi oraz zjawami przechadzającymi się nabrzeżem Christianso. W zasadzie nasze obawy nie były bezpodstawne i absolutnie nie miały związku z chorobami układu nerwowego. 
 W 90 procentach wyspa nie jest oświetlona (wyspa bez kontaktu ze stałym lądem - energia musi być oszczędzana),  włączające się samoczynnie światła w sanitariatach (fotokomórki), przechadzające się po nabrzeżu zjawy (cienie ludzie widzianych przez ciemne bulaje jachtu) i na koniec poczucie obecności „drugiej osoby” będąc samemu np. w toalecie (niewytłumaczalne). Stąd te nasze odczucia.
Po śniadaniu rozpoczęliśmy skrupulatne zwiedzanie wyspy pamiętając o przestrzeganiu regulaminu sporządzonego przez gubernatora wyspy. Christianso razem z Fredrikso można obejść w około 1,5h. Przeszkodami nawigacyjnymi w naszej krajoznawczej wędrówce okazały się być wszędobylskie kaczki kamuflowane w trawach i tam wysiadujące swoje jaja. Trzeba było nieustannie patrzeć pod nogi, żeby nie zaleźć za pierze którejś z tych kaczych mam. Obejrzeliśmy dokładnie fortyfikacje, latarnie morską oraz zainteresowani budynkiem tutejszego kościoła dowiedzieliśmy się, że msze odprawiane są w co drugą niedzielę ze względu na to ,że ksiądz musi dzielić obowiązki pomiędzy Christianso, a stałym lądem (Bornholmem – dla nas w dalszym ciągu wyspą).
           







         Podsumowując wizytę na wyspie: warto odwiedzić to miejsce, nazywane również nie bez przyczyny Perłą Bałtyku, i poczuć klimat życia bez pośpiechu, bez warkotu silników, a w fenomenalnym spokoju i ciszy.

I na nas przyszła pora, pożegnaliśmy się z wyspą i postanowiliśmy udać się do jakiejś cywilizacji. Postawiliśmy na Svaneke, do którego dopłynęliśmy po kilku godzinach zmuszeni znosić humory Neptuna. Kręcący wiatr, pasy ciszy, mgła i słońce na przemian.
Około 17.00 zacumowaliśmy w spokojnym porcie Svaneke. Po chwili do nabrzeża dotarła załoga z s/y Panacee. W porcie nikt specjalnie nie przejmował się naszym przybyciem toteż wybraliśmy się na poszukiwania bosmana. Jest! Podobnie jak w Gudhjem mówiący w czterech językach w tym również po Polsku. Szefem portu był w tym czasie blaszany automat z wbudowanym komputerem i czytnikiem kart płatniczych. Po opłaceniu kosztów związanych z postojem  otrzymaliśmy magiczny kod, po którego wpisaniu otworzyły się wrota żeglarskiego edenu. Na parterze kuchnia, toalety i prysznice w bardzo zadowalającym nas standardzie. Na piętrze salon dzienny z panoramicznym oknem na morze. W salonie aneks kuchenny, jadalnia oraz „kącik relaksu” z wygodną kanapą, półką 
z książkami i plazmą na ścianie. Wszystko pozostawione do naszej dyspozycji w totalnym zaufaniu. Oznaką tego, że ktoś od czasu do czasu bywa w tym miejscu była pozostawiona na stole doczytana do połowy książka z zakładką. Zjedliśmy tam obiad, skorzystaliśmy 
z pryszniców i zostawiając wszystko w należytym porządku klarowaliśmy jachty do wypłynięcia.  O 22.30 oddaliśmy cumy i skierowaliśmy dziób w kierunku polskiego wybrzeża.






Żegluga wyśmienita, wieje z zachodu. Płyniemy baksztagiem, a prędkość nie schodząca poniżej 5 kn. Na trawersie mamy s/y Panacee, a przed dziobem kilka świateł nawigacyjnych innych statków. Po południu stwierdzamy kolejną usterkę układu zasilania    i czekający nas nieuchronnie blackout, co zmusza nas powtórnie do wejścia do polskiego portu na „K” (K…a ! Znowu Łeba). Szymon również zgłaszał potrzebę zawinięcia do portu ze względu na pogarszający się stan palca u ręki Rudina, który to przytrzasnął sobie niefortunnie kilka dni wcześniej.

Pod wieczór zacumowaliśmy w Łebie, wejście do portu nie było tak emocjonujące jak kilka dni wcześniej. Rudin z Szymonem i Marceliną pojechali do przychodni, natomiast nasz dzielny i nieposkromiony I elektryk okrętowy zorganizował miernik elektryczny. Jego pomiary rozwiały nasze wszelkie wątpliwości. Przynajmniej wiedzieliśmy co się dzieje      i mogliśmy działać. Rudin otrzymał doraźną pomoc lekarską z zaleceniem dalszych konsultacji medycznych w Gdańsku. Nasz jacht z pełnymi akumulatorami również był gotów do drogi. W międzyczasie kolacja, drzemka i ruszamy.

Nad ranem pożegnaliśmy Łebę i skierowaliśmy , a raczej chcielibyśmy skierować dziób w stronę Rozewia. W rzeczywistości czekała nas halsówka, aż do najdalej wysuniętego w morze polskiego przylądka. Za Rozewiem weszliśmy w półwiatr, który Neptun zasilił dodatkową mocą, aż do 4B. Przy Helu dmuchało już 5B. Prędkości zadowalające.






O 21.00 staliśmy już w helskich Y-bomach, szybka organizacja klaru portowego i hulaj dusza do Captain’a Morgan’a na wymarzoną co najmniej od rana kolację. Czego tam nie było ? Bogactwo i przepych jak na studenckie gusta. Łososie, krewetki i kalmary. Rumy i wina. Wódki i dzbany piwa! Nasyceni powróciliśmy do portu by przywitać druga załogę, która to dopiero wybierała się do tego „nieba”.

Nadszedł czas przygotowań do balu kapitańskiego, mesa przystrojona w sztormiaki
z przeróżnych tkanin. Farelki grzeją ile sił. Suto zastawiony stół pełen był szklanek i różnego rodzaju butelek, które tylko czekały na eksploatację. Wszystko gotowe.

        Goście zaczęli przybywać (tu powinien pojawić się kilku stronnicowy opis rozpoczęcia balu u szatana z „Mistrza i Małgorzaty”). Oczywiście najbardziej wyczekiwana była załoga s/y Panacee z Szymonem we fraku na czele. Niestety z zaproszonego na tą okazje Big band’u  „Sun Ra Orchestra” pojawiła się tylko sekcja rytmiczna z kontrabasistą 
i jego instrumentem na czele. Rozlokowali oni swoje instrumentu w hallu między zejściówką, a mesą.
Po kilku wychylonych szklankach załogi zaczęły prezentować wyniki zadania zleconego na początku rejsu, chodziło o to, aby każdy uczestnik rejsu napisał zwrotkę tekstu relacjonującego naszą podróż. Wszystko do melodii „Morskich opowieści”.

      Oto oficjalnie przedstawiam niektóre ze zwrotek „

                        „ Hej K…w znowu Łeba,
                           Jaka teraz jest potrzeba?
                           Chyba zasilanie padło,
                           W porcie będzie jadło!„

                       
„Młoda już w kawałkach pływa,
                          Głodna Pola rybę wcina,
                          Honor damy na tej łajbie,
                          Trzyma Marcelina! „

                        „Ścigaliśmy się z Panacee,
                          Na Christianso lewym halsem
                          Panacee bywała pierwsza
                          Gdy zrzucaliśmy żagle”

                        „Gdzieś tam przy Svaneke,
                          Widzę ich prawą burtę,
                          Nie wiem kto tam steruje,
                          Ale chyba płyną na Gudhjem! „


Były śpiewy, tańce i hulanki. Tak oto dobrnęliśmy do wczesnych godzin porannych decydując się na zakończenie na wpół metafizycznego balu.




O poranku wyruszyliśmy na nasz ostatni w tym rejsie przelot na trasie Hel-Gdańsk.
Około 13.00 byliśmy już przy torze podejściowym do gdańskiego portu, a wiatr zakończył swoją pracę i nastała totalna flauta.  Zgłosiliśmy zamiar wejścia do kanału portowego, otrzymaliśmy zgodę oraz  informację zwrotną z Kapitanatu Portu o wychodzącym w morze masowcu. Miał się pojawić w główkach portu za jakieś 15 do 20 minut. My natomiast w chwili przekraczania toru podejściowego zostaliśmy nagle zaskoczeni brakiem chęci współpracy naszego kochanego silnika. 
Sytuacja niewesoła bo brak wiatru oznaczał brak możliwości opuszczenia toru, 
a świadomość płynącego gdzieś tam statku, który jeśli miałby się zatrzymać to raczej już po przejechaniu naszej skromnej w tym wypadku łupiny, nie napawała optymizmem. Szczęśliwie z toru wypchnął nas zagubiony gdzieś przez Neptuna zefirek. Dobiliśmy awaryjnie do nabrzeża Wolnego Obszaru Celnego. Silnik wymagał przeczyszczenia układu paliwowego. W tym wypadku poczekaliśmy na Szymona, który wziął nas na hol. Dodać należy, iż żaden statek w tym czasie nie wypływał. O co tu chodziło? 




Już w Nowym Porcie pożegnaliśmy Michała, który spieszył się na pociąg. My natomiast awaryjnie zakończyliśmy rejs w Twierdzy Wisłoujście w przystani PKM-u, czyli najstarszego klubu morskiego w Polsce.

PODSUMOWANIE:
Ze względu na kierunki wiatrów niestety nie zrealizowaliśmy trasy i Gotlandię zostawiamy na lepsze czasy. Ponadto warunki pogodowe były wyśmienite bo podczas 9 dni pływania było wietrznie, słonecznie, a łącznie na nasze głowy spadły może ze trzy krople deszczu. Jedynym mankamentem były temperatury (w nocy na morzu potrafiły spadać do 0ºC), ale tego się spodziewaliśmy i błogosławione zatem są farelki, które w portach ratowały nas przed „zamarznięciem”.
    
     I co najważniejsze dopisali ludzie, czyli podstawa udanego rejsu. Przytoczę powiedzenie, że nieważne na czym i dokąd, ale ważne z kim.  Załoga optymistyczna, odważna, zaradna i o szerokich horyzontach myślowych. Świetni kompani morskiej przygody.

PODZIĘKOWANIA:
Na zakończenie wielkie dzięki Szymonowi za wspaniałą współpracę przy organizacji tego rejsu. Dziękuję mojej dzielnej załodze, za wspólne 9 dni na jachcie, za waszą wszelką pomoc. Dziękuje załodze s/y Panacee za wspaniałe wieczorki szantowe i posiedzenia. Dziękuje również 4 farelkom , bez was by się nie udało !

Szczególne podziękowania dla Moni, naszego okrętowego psychologa, za wytrwałość i za to, że nie zdecydowała się mnie zostawić po tym jak obiecując Jej ciepłe morza pływaliśmy po raz kolejny na nieco chłodniejszym Bałtyku .

Do zobaczenia !

ZAPRASZAMY NA KOLEJNY ORGANIZOWANY PRZEZ NAS REJS „NA WSCHÓD KAMRATY”.

Żeglarskie rozdwojenie jaźni !

       "Kalosze" symbolizują mokre i zimne rejsy nie tylko w lodach północy, ale i naszym Bałtyku. Na morzu, które wielu nauczyło dyscypliny i pokory. Na wodach , które kształciły w nas solidarność, odwagę i poczucie odpowiedzialności. "Kalosze" to również wyzwania ,sprawdzanie granic swoich możliwości , hart ducha i minimum wygód. Istna katorga można by pomyśleć ,ale jest w tym wszystkim coś co nas na te zimne wody pcha i dodatkowo stanowi przyjemność.



                                          "Hej, me Bałtyckie Morze,
                                           Wdzięczny Ci jestem bardzo,
                                           Toś Ty mnie wychowało,
                                           Toś Ty mnie wychowało,
                                           Szkołęś mi dało twardą."
                                                                                 
                                                                   sł. J.Wydra, mel.lud., EKT-Gdynia


       To coś to poczucie wolności. Rosnąca adrenalina kiedy wiemy  ,że tylko kilka milimetrów poszycia kadłuba dzieli nas od morskiej toni. Sprawy przyziemne przestają istnieć, telefony nie mają zasięgu. Zrzędzący szef i nieprzychylny dziekan zostają przy swoich absurdalnych jak na tą chwilę obowiązkach. Jesteśmy wolni, oderwani od miejskiego zgiełku i zanieczyszczonego powietrza. Teraz liczą się tylko łaskawość Neptuna, przebiegi dobowe, mile morskie i odkrywane kolejno nowe zakątki. 
     Podsumowując ten patos : to możliwość poznania siebie i czerpania niezliczonej ilości inspiracji do kolejnych działań.
 
      "Bikini" natomiast symbolizuje wspaniały śródziemnomorski yachting. Dobrze wyposażone jachty, świetną infrastrukturę i dzienne "przeloty" przy bezchmurnym niebie, aby wieczorem spotkać się przy lampce wina w klimatycznej restauracyjce. "Bikini" to gwarancja dobrej pogody, wakacyjnej sielanki i źródło przyjemności przede wszystkim dla ciała.
                                                  

      Jedno jest pewne, oba rodzaje żeglowania są po to aby czerpać z nich przyjemność, zapomnieć
o codzienności i poczuć wolność. Blog ten powstał jako propozycja dla ludzi, który dopiero szukają swojej drogi. Relacjonuje nasze odczucia  z różnych podróży i rejsów. Promuje ciekawe miejsca, a także proponuje wolne koje do wymyślonych przez nas destynacji.